Zaczyna się spirala śmierci. Dla kierowcy (pasażer pewnie przeżywa to samo), który nigdy nie jeździł po takich trasach, to prawdziwy szok. Zakręty są tak ciasne, że ledwie mieści się w nich nasze niezbyt wielkie auto, a tu trzeba się mijać z innymi. Pedał gazu jakby przestał działać, auto na dwójce ledwie się toczy i to na 3000 obr/min, gdzie moment obrotowy jest całkiem przyzwoity. Każde nieznaczne zwolnienie na zakręcie, czy przy mijance z innym pojazdem, zmusza do przypiłowania maszyny na jedynce do 4000 obrotów, aby pojawił się choć cień szansy wrzucenia drugiego biegu. To nie wszystko...
Z bocznych okien widać wszechobecną przepastną przestrzeń, która potęguje nasze przerażenie. Dłonie na kierownicy zaciśnięte są jak imadła i pocą się niemiłosiernie. No i... odwrót jest niemożliwy, a zwykłe tylko zatrzymanie się dla ochłonięcia spowoduje duży korek (inni też chcą jechać). W takim napięciu docieramy do wysokości ponad 2400 metrów, gdzie rozpościera się spory płaskowyż, ze skrzyżowaniem i parkingami. Zatrzymujemy samochód, gasimy silnik, który o mało się nie ugotował i teraz stygnąc skrzeczy i strzyka.
Dotychczasowa droga była wymagająca psychicznie i fizycznie, kolejny podjazd (z kostki brukowej) okazuje się o dwie klasy trudniejszy. Robiony wyłącznie na pierwszym biegu, z zakrętami zatrzymywanymi prawie do zera i w panice, żeby tylko nie trzeba było się z nikim mijać. Po kilku minutach wjeżdżamy na parking i ukazuje się tablica Edelweisspitze - 2571 metrów n.p.m. To najwyższy punkt dostępny dla samochodu w Austrii - góra, na której szczyt można wjechać autem.
Nad nami "wisi" jeszcze zjazd, który jest jednym z najtrudniejszych w Alpach. Zatem kilka zdjęć i w dół. Auto na jedynce wyje i rozpędza się coraz bardziej. Wspomagamy opory silnika również hamowaniem i wkrótce jesteśmy na dole. Kilka kilometrów dalej ukazuje się kolejny kameralny malutki parking z ławą biesiadną dla turystów, położony tuż przed przełęczą Hochtor, na wysokości ok. 2400-2450 m. Ponieważ jest zlokalizowany w zaułku skalnym, panuje tu cisza i można zaryzykować stwierdzenie, że jest ciepło. Zabieramy się do zrobienia obiadokolacji, z całym garnkiem gorącej herbaty z cytryną "na deser". Otwieram piwo i wbijając wzrok w alpejskie doprawione bielą grzebienie, siedzę na malutkim składanym drewnianym taboreciku oparty o blachę dzielnego auta.
Odpoczywa też nasz Nissan Serena - model z 1993 roku, z 2-litrowym silnikiem. Gdy wyjeżdżaliśmy z Trójmiasta, miał na liczniku 215 000 km. Teraz zapewnia nam także nocleg - trzy rzędy foteli rozłożone do poziomu tworzą niby-tapczan.
Komentarze
auto motor i sport, 2010-05-10 09:26:14
Potwierdzenie zgłoszenia naruszenia regulaminu
Czy zgłoszony wpis zawiera treści niezgodne z regulaminem?