Udało się, pobiliśmy rekord świata! Wszyscy dokoła cieszą się, fotografują, jeden drugiego obejmuje jak najlepszego przyjaciela. Przeszczęśliwi ściskamy sobie ręce, otulone puchowymi rękawicami. Potem montujemy na wulkanicznym rumowisku przywiezioną ze sobą do Chile tablicę "Jeep Parking Only".
Co się wydarzyło? Wspięliśmy się na najwyższy wulkan świata, przenośny GPS wskazuje 6646 m nad poziomem morza, a puls bije 130 razy na minutę, chociaż stoimy spokojnie. Wokół rozpościera się krajobraz jak marzenie.
No dobra, ktoś może zapytać, cóż to za rekord wysokości?! Wsiada się w auto i wjeżdża na górę - nic w tym nadzwyczajnego. Nikt, kto sam nie przebywał na takich wysokościach, nie jest sobie w stanie wyobrazić, jakie to niesie ze sobą trudności. Poza tym celem było pobicie rekordu seryjnymi samochodami, bez użycia dodatkowego tlenu. Bez treningu wysokościowego oraz wystarczającej aklimatyzacji przedsięwzięcie takie byłoby niebezpieczne dla zdrowia, a nawet życia.
I oto mamy 7 marca, gdy ekipa pod wodzą Matthiasa Jeschke po wielomiesięcznych przygotowaniach startuje w kierunku wulkanu. Już sama droga do obozu bazowego jest bajecznie piękna. Gra kolorów w skalnych masywach Andów, wyschnięte słone jeziora oraz niezwykle kręte i strome drogi mogą oczarować każdego. Krajobrazy całkiem dosłownie zapierają dech w piersiach - brak tlenu coraz bardziej daje się we znaki. Wpływ wysokości zaczynają odczuwać wszyscy już w połowie drogi. A po siedmiu godzinach jazdy osiągamy naszą bazę na wysokości 4500 metrów. Było nie było - jest to prawie wysokość Mont Blanc.
Dawny posterunek policji na dziewięć dni stanie się naszym domem. Tutaj znajdziemy nie tylko schronienie przed wiatrem i niepogodą - rangersi (tak w Ameryce Południowej nazywają strażników parku narodowego) zadbają też o nasze wygody. Piętnaście materaców zapewni całkiem wygodne warunki do spania. Ale czy w takich okolicznościach da się spać snem sprawiedliwego? Nie ma mowy. Już po pierwszym przebudzeniu czuję ból głowy, a puls jest wyraźnie przyspieszony. Gardło mam wyschnięte i obolałe.
Nie ma się zresztą co dziwić, w ciągu jednego dnia dostaliśmy się z wysokości 500 metrów na 4500 m. Wraz ze wzrostem wysokości powietrze staje się coraz rzadsze, a wydajność organizmu gwałtownie spada. Po aklimatyzacyjnym wyjściu na piechotę oraz mnóstwie napojów, poczułem się nieco lepiej, a nacisk w głowie prawie znikł. Wciąż jednak brakuje tlenu, a co za tym idzie, także siły. Zresztą "power" spadł nie tylko u ludzi. Pojazdy również uzyskują tu ledwie połowę mocy. Zamiast 198 KM, na rekordowej wysokości Jeep może wykrzesać jedynie 90 KM.
Komentarze
auto motor i sport, 2007-11-27 13:44:22
Potwierdzenie zgłoszenia naruszenia regulaminu
Czy zgłoszony wpis zawiera treści niezgodne z regulaminem?