To test mocno przedpremierowy, bo pierwsze Renault Australe zaparkują w salonach mniej więcej w marcu, będą to zresztą wersje napędowe z układem tzw. łagodnej, a nie pełnej hybrydy. Odmiana taka jak testowana pojawi się jeszcze później i dzisiaj nie wiadomo nawet, ile będzie kosztować. Gdyby kierować się cenami tego modelu na rynku francuskim, należałoby celować w mniej więcej 210 tys. zł – tyle kosztowałaby wersja najlepiej wyposażona. Za słabsze odmiany mild hybrid trzeba w Polsce zapłacić od 135 do 181 tys. zł, do wyboru są wersje 140- i 160-konna. Egzemplarz, który trafił do testu, jest jeszcze przedprodukcyjny, bo model (szczególnie praca jego układu napędowego) przechodzi ostatni szlif. To efekt m.in. uwag dziennikarzy po pierwszej prezentacji Australa, kiedy narzekano na mało płynne działanie zespołu hybrydowego i głośną pracę silnika benzynowego.
Krok pierwszy – wygląd
Trudno tu porównywać Australa z Kadjarem, którego wygląd przez siedem lat obecności auta na rynku zdążył się mocno postarzeć. Australowi na pewno udało się jedno – wnosi do gamy Renault powiew odświeżającej stylizacji, a z drugiej strony, choćby dzięki charakterystycznej linii reflektorów czy lamp oraz odnowionemu logo, od razu jest rozpoznawalny jako Renault. Do wyjścia przed szereg crossoverów o podobnej wielkości świetnie nadaje się odmiana esprit Alpine ze specjalnym szarym lakierem (płatnym jednak ekstra 7500 zł), 20-calowymi obręczami kół, czarnym dachem i logotypami w charakterystycznym, niebieskim kolorze. Jednak za najbardziej oryginalny detal należy chyba uznać maskę z dwoma przetłoczeniami i oryginalnymi „płetwami” w ich środku. W nocy zaś robotę robią lampy z tyłu rozpostarte niemal na szerokość nadwozia – niemal, bo dość oryginalnie nie połączono ich w jeden pas jak u niektórych rywali.
