Fascynacja motoryzacją amerykańską w przypadku Mateusza dała o sobie znać dość wcześnie, bo gdy miał zaledwie osiem lat. Wtedy po raz pierwszy na żywo zobaczył skrzydlatego Cadillaca Eldorado w wersji cabrio i od razu się w nim zakochał. Wprawdzie w połowie lat 90. na ulicach polskich miast widać już było coraz więcej zagranicznych wozów, jednak na tle wszystkich tych Volkswagenów, Opli czy Fordów Cadillac wyglądał wręcz nierealnie. Mateusz, wówczas jeszcze uczeń szkoły podstawowej, zaczął gromadzić wszystko, co wpadło mu w ręce i dotyczyło motoryzacji amerykańskiej.
Pomysł, żeby stworzyć takie auto był absurdalny. I właśnie w tym tkwi największy urok El Camino
Młodzieńcze marzenia o aucie zza wielkiej wody ziściły się 13 lat później. „Zwabiony” ogłoszeniem o sprzedaży Chevroleta Camaro, Mateusz pojechał na drugi koniec Polski i w wiosce, w której stały ledwie cztery domki odkrył motoryzacyjny raj. Za stodołą, pod lasem stało sobie spokojnie kilkadziesiąt niesamowitych pojazdów. Były tam Fordy T, Chevrolety Camaro, Corvette, pick-upy Dodge’a i Chevroleta, Buick Riviera Boattail oraz dwa El Camino.
El Camino to dziwoląg na kołach –połączenie samochodu typu coupé z pick-upem. Myślą przewodnią konstruktorów było stworzenie auta dla farmerów o sportowym zacięciu. Przy tak ambitnych założeniach musiało wyjść, co wyszło. Pojazd jest zbudowany na ramie i ma żeliwny blok silnika, co powoduje, że El Camino ma sporą masę własną – 1850 kg. Mimo że jest to pick-up, z tyłu zastosowano w nim zawieszenie z auta osobowego zamiast resorów piórowych. Są tu tradycyjne wahacze, amortyzatory i poduszki powietrzne, które pozwalają podnieść tył auta, gdy przewozi ono cięższy ładunek. Jednak oficjalna ładowność El Camino to zaledwie 650 kg! Samochód ma napęd tylko na tylną oś, nie 4x4, więc jego przydatność na farmach jest raczej niewielka.
Egzemplarz Mateusza jest wyjątkowy. To wersja Rally Sport. Z zewnątrz wygląda jak najmocniejsza odmiana – Super Sport. Samochód ma czterobiegową skrzynię mechaniczną (!) i silnik typu „small block 350” o pojemności 5,7 l i mocy aż 300 KM. Auto zjechało z taśmy w 1972 roku, a tej niecodziennej wersji wyprodukowano zaledwie 1000 egzemplarzy. Całe swoje amerykańskie życie El Camino spędził z trzema właścicielami. I właśnie ten trzeci omal nie doprowadził do jego unicestwienia. Przez ostatnie 15 lat pobytu w Stanach Chevy stał porzucony na pustyni i służył okolicznym zwierzakom jako dom. Wnętrze i lakier wypaliło słońce. Opony, uszczelki, fotele, a nawet deska rozdzielcza sparciały i rozlatywały się w rękach. Ale silnik, po podłączeniu sprawnego akumulatora, zaskoczył za pierwszym razem i samochód o własnych siłach wjechał na lawetę. To właśnie, plus niski przebieg (103 tys. mil), a także fakt, że nie brakowało żadnej części zadecydowało, że El Camino rozpoczął swoje drugie życie – youngtimera – i trafił do Polski.
Kawał motoryzacyjnej historii wyceniono na 18 tys. zł. Dla Mateusza brzmiało to niemal jak „promocja”. Tym bardziej że rezerwa budżetowa (6 tys. zł) pozwoliła doprowadzić pojazd do stanu przyzwoitości. Na pierwszy ogień poszła mechanika – nowe filtry, oleje, opony, akumulator, paski napędowe i uszczelki. Co ciekawe, ingerencji mechanika nie wymagała klimatyzacja – sprawna po dziś dzień! Potem przyszedł czas na odnowę nadwozia i wnętrza. Rdzy nie było zbyt wiele, ale przy oczyszczaniu karoserii udało się dokopać do oryginalnego pomarańczowego lakieru. Największym wyzwaniem okazało się nadanie blasku zniszczonemu wnętrzu. Dziś trzymiejscowa kanapa oraz boczki drzwiowe są pokryte białą skórą. Remont ciągnął się ponad rok, ale jego efekty cieszą oko.