Rajd Świdnicki-Krause, czyli po staremu ELMOT

W wyjątkowych, kwietniowych, chociaż zimowych warunkach ruszył w Polsce rajdowy sezon. Ale na trasie było bardzo gorąco, a o zwycięstwie decydowały ułamki sekund.

Rajd Świdnicki-Krause

Zaczyna się od paniki. Na kwietniowy, wiosenny Rajd Świdnicki zawodnicy z całej Polski przedzierają się przez powielkanocne zaspy, słuchając w radiu audycji o ociepleniu klimatu (przez zmotoryzowanych) przerywanej komunikatami o nieprzejezdnych drogach. Na miejscu też jest nerwowo – na trasie ciągle jest dużo śniegu i lodu, a więc warunki nobilitujące, bo Rajd Świdnicki bardzo przypomina Monte Carlo. Ale zawodnikom i organizatorom do śmiechu nie jest. W końcu, niemałym wysiłkiem, udaje się trasę posprzątać na tyle, że organizator wydaje zgodę na używanie opon zimowych, ale bez kolców. Doświadczeni zawodnicy mówią - nie szkodzi, takie są rajdy, – ale młodzi, widząc tak zmienny stan nawierzchni – od suchego asfaltu po śnieg, lód i błoto (tradycyjne i pośniegowe) miny mają nietęgie. Nawet tak rutynowany kierowca jak Maciek Oleksowicz testując jeszcze przed startem na takiej zdradliwej nawierzchni swoją Fiestę rozbija ją obficie, ale bezpośredni konkurent Tomek Kuchar udostępnia mu swoje centrum rajdowe we Wrocławiu i auto udaje się odbudować. Wśród czołowych pretendentów do medali zmian niewiele, chociaż odnotować trzeba stworzenie mocnego zespołu Platinum Subaru Rally Team w młodzieżowo-dojrzałym składzie Chuchała i Bębenek, obaj w Subaru R4.

Rajd rozpoczyna się podwójnym, miejskim prologiem na ulicach Świdnicy wygranym błyskotliwie przez Chuchałę. Kajetan dopiero trzeci, a król prologów Kuchar czwarty. Nazajutrz rano nienawykły do takiej sytuacji aktualny mistrz Kajetanowicz rusza do ataku i… przegrywa dwa kolejne odcinki. Z młodym Chuchałą, który lideruje w rajdzie równie błyskotliwie, co bezczelnie. Pachnie grubą sensacją. Ale na piątej próbie Kajetan przypuszcza szturm generalny. Jedzie porywająco, odrabia całą stratę i zostaje liderem. Jednak co doświadczenie to doświadczenie. Na czele trójka Kajetanowicz, Chuchała, Kuchar.

Do walki włącza się pogoda wyprawiając takie cuda, że nie ma mądrych na dobór lodowo-śniegowo-deszczowych opon, co trochę nieprzewidywalnie wpływa na wyniki. W takich warunkach jakże doświadczony Bębenek robi głupi błąd i na najsłynniejszym polskim rajdowym zakręcie w Walimiu, przy ul swojego profesora Janusza Kuliga, w obecności tłumu gapiów nie puszcza hamulca i paskudnie pakuje się w zaspę, z której z pomocą kibiców wygrzebuje się aż trzy i pół minuty, co oznacza koniec marzeń o wielkim wyniku.  Kolejność na koniec dnia: Kajetan, Chuchała, Kuchar, Rzeźnik, Oleksowicz.

W niedzielę rano i Kajetan i Chuchała nie odpuszczają. Co kończy się niemiłą dla obrońcy tytułu przygodą – Kajetan przy bardzo dużej szybkości ląduje w zaspie (bardzo szczęśliwie nie było tam nic twardego, a drzew przy tej trasie nie brakuje), wygrzebuje się chwilę, więc wyprzedza go Chuchała i zostaje liderem. Kajetan rusza oczywiście w bezpardonowy pościg (ma stratę do lidera 8 sek), ale Chuchała ani myśli o poddaniu. Na kolejnych próbach dystans maleje (ciuła po dwie sekundy) i przed ostatnim odcinkiem sytuacja jest zupełnie nieprawdopodobna – Chuchała ma już tylko 0.2 sek. przewagi. Ten ostatni, dramatyczny akt lepiej wytrzymuje doświadczony Kajetan i z malutką przewagą zaledwie półtorej sekundy kończy rajd. Ale w klasyfikacji osobno punktowanego drugiego etapu wygrywa Chuchała.

Ostro zaczął się sezon. Kajetan wygrał w Świdnicy po raz czwarty. Ale to, co pokazał Chuchała zasługuje na podziw i szacunek. Za nimi na mecie byli Kuchar, Rzeźnik i Oleksowicz. W „ośce” wygrywa Citroenem Chmielewski, a w „historykach” Virnik. Dobry był rajd. A Chuchała w Monte Świdnica pokazał jazdę godną Monte Carlo.

Julian Obrocki
fot. Dominik Kalamus
amis

REKLAMA