Lodowata woda z gulgotem oblewa Land Rovera. Nie po raz pierwszy droga na południowym zachodzie Islandii prowadzi nas przez rzekę. Ale ten bród różni się od pozostałych – koryto rzeki jest powymywane, „inkrustowane” kamieniami i dziurami. Ingolfur Stefansson siedzi w rozluźnionej pozie, niczym buddyjski mnich, na masce swojego Defendera i wskazuje nam bezpieczny przejazd na drugi brzeg. Najwyraźniej zna tu każdy kamień. Kierowcy pozostałych pięciu Discovery ufają swemu przewodnikowi, którego nazywają krótko Ingo, i jadą za nim. Zza kierownicy niemal nie widać dna rzeki.
Na dodatek mój współpasażer, z kamerą w ręku, koncentruje się bardziej na wodospadzie huczącym w górze rzeki, niż na trudach przeprawy. Do połowy brodu idzie całkiem nieźle, potem jednak samochód po stronie pasażera obsuwa się w dół. Woda pryska na pokrywę silnika. Oczyma wyobraźni widzimy już, jak Discovery pogrąża się w głębinach, w rzeczywistości jednak to tylko jedno koło straciło kontakt z podłożem. Wsteczny bieg i auto odzyskuje równowagę, a potem odnajduje bezpieczną drogę na drugi brzeg.
Aby poznać Islandię, trzeba mieć sporo samozaparcia – i to nie tylko wtedy, gdy potężna eksplozja wulkanu paraliżuje ruch lotniczy w całej Europie. Istnieje wprawdzie asfaltowa droga dookoła wyspy, ale prawdziwy kontakt z przyrodą można złapać tylko tam, gdzie docierają samochody terenowe. Trasa prowadzi przez krajobrazy malowane czarnym i ciemnobrązowym pumeksem i popiołem. Długimi kilometrami ciągnie się przez nieskończone pustkowia, potem znienacka pojawia się jadowicie zielony mech pokrywający rzekomo niegościnną glebę, a na żyznych łąkach widać pasące się owce.
20 metrów poniżej dymią skały, a wokół roztacza się fetor zepsutych jaj. Z kamienistego podłoża tryska wrząca woda. Żółte zabarwienie brzegów źródła to efekt działania siarki i bakterii. Na całej wyspie z wnętrza ziemi wydobywa się żar i bulgot. W 87 procentach gospodarstw domowych Islandii ogrzewanie i ciepła woda pochodzą właśnie z energii geotermalnej.