FORMUŁA 1 - MISTRZOSTWA W PODWAŻANIU WŁASNEJ WIARYGODNOŚCI
Formuła 1 w typowym dla siebie, spektakularnym stylu traci rozum. Zaczęło się od tzw. afery szpiegowskiej, czyli znalezienia w domu głównego projektanta McLarena, Mike'a Coughlana, 780-stronicowego zbioru "wewnętrznych materiałów" Ferrari.
Sprawa szybko trafiła do Światowej Rady Sportów Motorowych FIA, której decyzja była kontrowersyjna - uznano, że McLaren złamał artykuł 151c Międzynarodowego Kodeksu Sportowego (działanie oszukańcze na szkodę interesu zawodów), ale jednocześnie odstąpiono od wymierzenia kary. W wyniku działania Coughlana uznano, że McLaren złamał przepisy, jednak nie było wystarczających dowodów na to, by owa "teczka Ferrari" została użyta. McLarenowi udało się udowodnić, że szczegóły jej zawartości nie trafiły do nikogo w zespole. Brytyjski tygodnik "Autosport" ujawnił, że przesłuchanie przez Światową Radę było tak drobiazgowe, iż wymagało np. telekonferencyjnego połączenia z siedzibą zespołu, by przepytać jednego z pracowników. Ponadto sieć komputerowa w kwaterze McLarena została przeczesana przez niezależną firmę specjalizującą się w ochronie danych. Wszystko potwierdziło wersję wydarzeń przedstawianą przez McLarena. Podczas posiedzenia Światowej Rady, Ferrari nie było stroną, chociaż jego przedstawiciele mieli prawo zadawać pytania, z którego skorzystali. Sama decyzja Rady o nie karaniu McLarena została podjęta jednomyślnie.
W oświadczeniach szefa Ferrari Jeana Todta krytykujących ten werdykt było nieco histerii. Nastąpiła wymiana publicznych listów, a kiedy Scuderia stwierdziła, że ma nowe dowody na rzekomo oszukańcze działania McLarena, szef FIA Max Mosley skierował rzecz do Międzynarodowego Trybunału Apelacyjnego FIA, dokąd sprawa trafi 13 września. W odpowiedzi McLaren ujawnił, że Ferrari odniosło zwycięstwo w otwierającym sezon GP Australii nielegalnym autem (chodzi o tzw. ruchome podwozie). Decyzje Trybunału są ostateczne, ale cień nad tegorocznymi mistrzostwami jeszcze trochę powisi.
Jak by tego było mało, kolejną aferę zafundowali nam na Węgrzech kierowcy McLarena do spółki z sędziami. W końcówce kwalifikacji wyglądało na to, jakby Alonso celowo przedłużył swój pit - stop, żeby przeszkodzić Hamiltonowi. Szef McLarena Ron Dennis, który ma coraz większy problem z wygaszeniem konfliktu między swoimi zawodnikami, wyjaśnił jednak, że sytuacja powstała w wyniku działania Hamiltona, który "rozsynchronizował" zaplanowane co do sekundy działanie zespołu podczas kwalifikacji. Hamilton otóż w słowach uznawanych za niecenzuralne odmówił wykonania tego, czego życzyli sobie inżynierowie, a samemu Dennisowi zasugerował wykonanie pewnej czynności. W efekcie nieprzestrzegania prostej procedury i Alonso, i sam Hamilton znaleźli się w boksach nie w tym momencie, kiedy trzeba. Sędziom to tłumaczenie nie wystarczyło i właśnie Fernando Alonso ukarali stratą pięciu miejsc startowych. Przy czym dojście do tego wniosku zajęło im 9 godzin (!). O wynikach kwalifikacji kibice dowiedzieli się więc w praktyce dopiero następnego dnia!
Poza tym został ukarany McLaren, poprzez odebranie punktów w klasyfikacji konstruktorów. Zespół odwołuje się od tej decyzji, prawdziwy dorobek punktowy ekipy, a więc i aktualną klasyfikację konstruktorów, poznamy zatem dopiero we wrześniu. Czy jest inny sport, w którym byłoby to możliwe?
Działanie kierowców - jeśli zrobili coś złego - można łatwiej zrozumieć, bo w gorączce chwili różne rzeczy przychodzą ludziom do głowy, czego najlepszym przykładem Michael Schumacher, żeby nie sięgać dalej. W F1 mówi się o globalnym widowisku, wielkich budżetach, kosmicznej technologii i setkach milionów widzów. Natomiast zwykły poziom sędziowania jest niekonsekwentny i jak pozostawiał, tak pozostawia wiele do życzenia.
Być może łatwiej byłoby to wszystko znieść, gdyby same wyścigi były ciekawsze. Tylko że na GP Węgier trudno było nie zasnąć, a ta impreza nie była wyjątkiem. Kręte tory nie dające możliwości wyprzedzania, samochody w zbyt dużym stopniu polegające na docisku aerodynamicznym, a w zbyt małym na mechanicznym (np. pochodzącym od opon), sam format Grand Prix z obowiązkowymi tankowaniami, kiedy zmiany kolejności dokonują się praktycznie tylko w wyniku postojów w boksach zamiast w walce na torze, dziwaczne przepisy wiążące kwalifikacje z wyścigiem poprzez ładunek paliwa, kiedy dopiero na którymś okrążeniu GP okazuje się kto tak naprawdę pojechał szybko w kwalifikacjach dzień wcześniej, a kto nie, nakładanie kary na kierowców za usterki silników w ich autach (!), do tego zmiany w regulaminach mające służyć obniżeniu kosztów, a osiągające efekt przeciwny, i w końcu system punktacji z niewielkimi różnicami między pierwszym miejscem a drugim i kolejnymi, promujący jazdę zachowawczą - to wszystko sprawia, że ściganie w F1 jest gorszej jakości niż mogłoby być. Do tego szereg decyzji w ostatnich latach w podejrzanie sztuczny sposób prowadzących do tego, by o mistrzostwie świata rozstrzygał ostatni wyścig sezonu. W to wszystko znakomicie wpisują się historie afery szpiegowskiej i odebrania McLarenowi punktów konstruktorów w GP Węgier, które będą się wlec miesiącami.
Kolejnym "kwiatkiem" są nocne wyścigi na Dalekim Wschodzie - pierwszy za rok na ulicach Singapuru - wymyślone po to, żeby europejska publiczność nie musiała się zrywać nad ranem z łóżek, lecz miała F1 podaną o bardziej strawnej porze. Nocne ściganie nie za bardzo chce być kompatybilne z ekologią, bo oświetlenie całego toru wygeneruje mało pyszne ilości dwutlenku węgla; jednocześnie w F1 nie przestaje się gadać o "zielonych" technologiach.
Formuła 1 to wspaniały sport - najlepszy na świecie. Oprócz małej grupy entuzjastów ma dziś masowego odbiorcę, czyli tego, który w niedzielne popołudnie siada przed ekranem, żeby obejrzeć cokolwiek. Ma on jednak feler - dość łatwo przychodzi mu przełączanie kanałów. Co będzie, jeśli zacznie to masowo robić? (R.P.)
Komentarze
auto motor i sport, 2007-12-13 15:39:54
Potwierdzenie zgłoszenia naruszenia regulaminu
Czy zgłoszony wpis zawiera treści niezgodne z regulaminem?